środa, 19 czerwca 2013

...wy Cyganie...



http://www.youtube.com/watch?v=8weZr7J3r0s

       Do domu wróciłam wczoraj dość późnym wieczorem ale pukanie do drzwi o poranku utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie była to jednak pora zbyt późna na to, by nikt tego faktu nie zauważył. Do drzwi o morderczej porze godziny 7:30 dobijał się synek moich romskich sąsiadów i wręczył mi przedmiot zawinięty w papier. Powiedział, że to od babci i zbiegł po schodach zanim zdążyłam podziękować. 


     W gazetę, z której ponuro patrzył na mnie znudzony polityk słabo wyglądającej w ostatnich sondażach partii owinięta była... patelnia. Duża, ciężka, żeliwna, z wyrytą dokładnie historią jej używania w postaci niezrozumiałego na pierwszy rzut oka zapisu długich rys. Z początku nie potrafiłam niczemu przypisać powodu takiego podarunku aż w końcu przypomniał mi się piątkowy wieczór przed wyjazdem. W trakcie spotkania z romskimi sąsiadami grałam do późnej nocy na akordeonie, ku uciesze seniora rodu, który kazał mi wielokrotnie pomimo mego zmęczenia powtarzać utwory, które najbardziej cieszyły jego ucho. W pewnym momencie, kiedy prawie bez sił już oddałam instrument mniej utalentowanemu, ale w końcu właścicielowi, usiadłam za stołem i rozejrzałam się za posiłkiem, który miał zregenerować moje utracone siły. Na talerzach piętrzyły się przede wszystkim kiełbasy z grilla i takie, które upieczone były na pobliskim ognisku przez wrzeszczące dzieci, wciąż tak samo beztroskie i rozkojarzone pomimo stopnia ważności zadnia, jakie zostało im przydzielone. Łatwo było odróżnić kiełbasę z ogniska od tych pozostałych po odcieniach skórki, które, jak ludzka, im więcej żaru i ciepła dostały, tym bardziej spieczone i brązowe lądowały na stole. Obok serniki, wysokie na pięć palców, puszyste, polane obficie lukrem, kusiły zachęcająco swoją słodyczą. I wreszcie swojski chleb, tak pachnący, że pomimo wszelakich zapachów, łącznie z chemiczną siłą perfum i potem tańczących Cyganek potrafił uderzyć w nozdrza taką siłą, że żaden inny smak wytwarzający inny zapach nie wydawał się wspanialszy. Sięgnęłam zatem po dość sporą porcję i sadowiąc się wygodnie bliżej ogniska przeżuwałam kolejne kęsy kromki chłonąc ciepło ognia i niewiele chłodniejszy temperament cygańskich tancerek. W pewnym momencie pomarszczona dłoń przysunęła do mnie wypełniony po brzegi talerz i nakazała moczyć mi w nim chleb zanim spocznie on w moich ustach. Gościowi nie wypada odmawiać zaczęłam zatem urywać kawałki pieczywa i najpierw z delikatną obawą a potem coraz śmielej maczać je w sosie, który z owym pieczywem wydawał się być niebiańską rozkoszą dla podniebienia. Chcąc podziękować za poczęstunek wstałam by poszukać darczyńcy i przysiadłszy się z kolei do innego stołu poczułam zapach fantastyczny, wprost namacalny w swojej intensywności, zapach, który przeniósł mnie w jednej nanosekundzie do świata mojego dzieciństwa...


.... i jak żywa stanęła moja Babcia przy piecu z blachą, która srogo karze za wszelkie próby zaprzyjaźnienia. W podomce w kwiaty, na której tańczą promienie słoneczne nieświadome ich nierzeczywistości właśnie straszy pogrzebaczem drwa, które na sam jego widok palą się mocniej. Babcia pomimo wysiłku, który towarzyszy zdejmowaniu ze ściany ciężkiej patelni, ma uśmiech anielski. Na patelni ląduje najpierw kawałek smalcu, który spoczywa w słoikach w zimnej spiżarni, obok swoich bogatszych wewnętrznie współbraci, mających w środku jeszcze zeszkloną cebulkę i boczek. Kiedy skwierczeniem daje znać, że zakończył już swój żywot w postaci stałej czas na jajka. Ale co to są za jajka…! Toż to jaja prawdziwe, w swej wielkości przywodzące na myśl niemal strusie, wywołujące wprost poczucie wstydu za to, że narażamy kury na boleści towarzyszące wyprodukowaniu takiego jaja a potem bezceremonialnie pozbywamy się zapakowanej w niego skorupki. Babcia jednym precyzyjnym ruchem uderza jajo w to miejsce, które pozwala podzielić skorupkę na dwie idealne połówki i w jednej z nich pyszni się żółtko o barwie tak intensywnej, że w kuchni od razu robi się jaśniej. Nie raz i nie dwa razy zdarzyło się tak, że jajko okazało się nosić w sobie dwa żółtka, w lepsze dni można było dopatrzeć się nawet trzeciego. Tym razem jednak pięć jednożółtkowych jaj dołączyło do gorącego smalcu na patelni, by za kilka chwil powitać nowych gości, pół szklanki tłustego mleka i szczyptę soli. Kilkoma sprawnymi ruchami Babcia tworzy z tego danie o konsystencji co prawda atrakcyjnej jedynie dla pięciolatki, która martwi się każdym opuszczającym ją mleczakiem po starciach z pożywieniem okazującym się twardszym niż szkliwo jej tymczasowego zęba ale o smaku i zapachu tak doskonałych, że nie pozwalają one zwątpić w istnienie Boga...


     I tak też pachniała stara Cyganka. Jajecznicą Babci i Bogiem. Jej dłonie długo trzymałam przy twarzy i kiedy musiałam już odejść, poskarżyłam się, że nawet nie mam patelni by spróbować odtworzyć ten smak...